My, turyści- sadyści

 Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie był w cyrku, zoo lub nie marzył o pływaniu z delfinami. Gdzie te kamienie? No właśnie. Święci nie jesteśmy, więc pomyślmy, co zrobić żeby nasze wakacje cieszyły tych, które cieszyć mają, a na resztę świata nie miały wpływu.

Marzec 2019 r. Egipt, środek turystycznego wygnajewa. Jestem na wyjeździe studyjnym, wizytuję hotele. Lokalny kontrahent organizuje nam wycieczkę jeepami po pustyni połączoną z wizytą w pseudobeduińskiej wiosce. Czekają tam na nas wielbłądy. Wszyscy ustawiają się w kolejce. Ustawiam się i ja.

Do tej pory miałam się za człowieka rozsądnego- w Kambodży nie zwiedzałam Angkoru na grzbiecie słonia, w Tajlandii nie karmiłam słoni w Ayuthayi, bo to przecież nieetyczne. W Omanie popłakałam się ze szczęścia na łódce, widząc stado delfinów cieszące się wolnością. A teraz? Teraz refleksja przyszła w momencie, gdy wsiadałam na wielbłąda- smagany po nogach kijkiem nie chciał wstać. Ile razy musiał dzisiaj to robić? 100? 200 razy? Góra i dół, dół i góra, 100 metrów spacerku, nawrotka, góra i dół. Kolejny głupi turysta, i kolejny, i kolejny. I w tym wszystkim ja. Turystka- sadystka. Wstyd.

Piszę ten tekst, żeby przeprosić to zwierzę, które przez moją bezmyślność musiało zaliczać przymusowy fitness. Nigdy się o tym nie dowie, a swoje przeze mnie już wycierpiał. Stary, ja już nigdy więcej nie wsiądę na żadne żywe stworzenie i mam nadzieję, że moi czytelnicy też.

Nie będę w nikogo rzucać kamieniami, ale opowiem Wam trochę, jak to jest być turystą- sadystą. Niestety, tkwi to właściwie w każdym z nas.

My, ciekawi świata

Nie uważam ludzi za złych z natury. Złe jest robienie biznesu z naszej ciekawości i nakręcanie zarabiania pieniędzy do monstrualnych i wynaturzonych rozmiarów. Zanim wsiadłam na wielbłąda, miałam o sobie lepsze zdanie. Czas na chwilę refleksji.

Nie ma w tym nic dziwnego, że chcemy dotknąć delfina, poczuć fakturę jego skóry, temperaturę, zapach. Nigdy nie będę negować ciekawości, bo gdyby nie ona to pewnie nadal żylibyśmy w jaskiniach i błagalnie patrzyli w niebo myśląc o ogniu. Należy jednak odróżnić zdrową ciekawość od niezdrowej fascynacji, która przeradza się w coś nieludzkiego. W totalnie nieludzki biznes.

Kiedyś wszyscy chodziliśmy do zoo. Wyjście do zoo z rodzicami, z przedszkolem, szkołą. Dzisiaj cyrki są albo bez zwierząt, albo resztka, która zwierzęta wozi ze sobą jest zepchnięta na margines. Wiemy, że cyrk ze zwierzętami jest be. Nie pójdziemy tam z dziećmi, żadna szkoła nie zorganizuje tam wycieczki. Jednak podczas wakacji jeździmy na wielbłądach i słoniach, robimy zdjęcia z naćpanymi tygrysami, odwiedzamy tłumnie Loro Park na Teneryfie. Dlaczego? Bo jesteśmy ciekawi. I nie wiemy, gdzie postawić granice naszej ciekawości.

Między ustami a brzegiem pucharu

Nie będę posiłkować się gradacją zła, jakie serwujemy zwierzętom wykorzystując je do rozrywek podczas naszych urlopów. Nie powiem, że słoń ma źle, bo dźwiga kosz z turystami, wielbłąd może ciut lepiej, a delfin jest chociaż wypuszczany na noc (nie zawsze). Wszystkie mają jednakowo źle, a w tym cyrku to nie one, a my gramy główne role.

W zeszłym roku, przez internet przetoczyła się fala dyskusji o osiołkach z Santorini, które zmuszone są do dźwigania na swych grzbietach grubych turystów z całego świata. Artykuł w brytyjskim „Daily Mail” był upstrzony fotkami większych i mniejszych grubasków, którzy pokonywali wąskie uliczki Thiry z pomocą ledwo zipiących zwierząt. Powiem jedno- zostawmy osiołki w spokoju. Szczupli, średni i grubi. Skoro mieliście siłę dotrzeć na Santorini to macie też siłę by wyspę zwiedzać. Osiołek jest zmęczony zarówno po dźwiganiu dwudziestu chudzielców, jak i jednego grubasa. Każdy, kto może niech korzysta z własnych nóg, nogi i grzbiet osła zostawmy w spokoju.

Równie obojętne co osiołkom jest nasza waga wielbłądom i słoniom, które w różnych częściach świata wożą spragnionych przygody turystów. Oto my, Indiana Jonesi na słoniu, w środku dżungli, po prawej Angkor Wat, po lewej palmy, paprocie, ściana zieleni. Szał. Rzeczywistość wyglądająca jak klatka filmowa. Tylko największy bohater nieco przygnębiony, ale kto to będzie widział skoro siedzimy na jego grzbiecie? Słonie nie są stworzone do chodzenia z wielkim koszem na grzbiecie. To nie są żywe tuk-tuki, a my nie jesteśmy odkrywcami zapomnianego królestwa tylko kolejnymi frajerami opłacającymi kaźnie zwierząt i chory biznes.

I tak, ja też jestem frajerką, która wsiadła na wielbłąda. Może gdybym nie wsiadła to ktoś z naszej grupy także nabrałby odwagi by wyjść z kolejki i oszczędzić zwierzęciu kolejnej rundki upokorzenia i bólu. Dzisiaj mogę gdybać. Rozgrzeszać się nie będę, robię tyle ile mogę by pomóc.

Popływajmy razem!

Delfiny są takie fajne. Zawsze się uśmiechają. Dzieci lubią, poskaczą. Ich uśmiech to nie wyraz radości, to grymas, a dzieci mają przesłodkie fotki z cierpiącymi zwierzętami. Nie będę rozpisywać się o procesie łamania psychiki delfinów (o tym w linku) 

Napiszę Wam o tym, co widać. Czy chcielibyście całe życie spędzić w Waszym mieszkaniu? Niby jest okej, bo mieszkanie ładne, lodówka pełna, dostęp do internetu jest, fejsika można odpalić, film obejrzeć, ale po tygodniu, może dwóch, zaczęłoby każdemu odbijać. W takiej sytuacji są delfiny. W scenariuszu optymistycznym, gdzie nie jest stosowana wobec nich przemoc- mają spory basen, żarełko, nawet dwóch kumpli, może trzech, jest trochę rozrywki. Tylko morza nie ma, wolności brak. Skoro wy, czytelnicy kochani, nie bylibyście szczęśliwi, bo nie moglibyście wyjść na zewnątrz (na dwór lub na pole, w zależności skąd jesteście) to dlaczego uważacie, że uwięziony w basenie delfin, który codziennie musi się kąpać z setką obcych osób, które koniecznie chcą go dotknąć, szczęśliwy jest? No nie jest. I nie będzie.

Jeśli chcecie obserwować delfiny to tylko wolne stada. Z daleka. Ich dotyk pozostawmy naszej wyobraźni. Myślę, że są miękkie, może trochę takie jak silikon. I tyle choć jestem ciekawa.

Ludzkie zoo

W trakcie mojego podróżowania udało mi się ustrzec przed jednym- nie brałam udziału w ludzkim zoo. Niestety je obserwowałam, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że wtedy zareagowałam. Powiedziałam na głos- „źle robimy, kochani”. A robiliśmy bardzo źle.

Jeśli myślicie, że turystyczną rozrywką niskich lotów jest tylko wykorzystywanie zwierząt to mylicie się. Od zawsze mam alert na wakacje z elementem podbudowywania ego w tle. Jedziemy do Azji lub Afryki i nasz urlop to mini akcja humanitarna. Rozdajemy dzieciom pieniądze, bo jedna rupia to bodajże 10 groszy, a dziecko ma na sobie strzępy ubrań i jest brudne tak, że chcielibyśmy wziąć je do hotelu i wyszorować. To nic, że pozbierane na ulicy pieniądze idą na bieżące utrzymanie lub w najgorszej wersji- są odprowadzane do lokalnych watażków. Dzieciaki napędzane naszymi drobniakami na pewno nie pójdą do szkoły, bo po co? Zawsze znajdzie się ktoś, kto sypnie groszem.

Jeśli dzieciństwo to lody, lizaki, ciasteczka. Tak, ja też do dzisiaj miło wspominam gwiżdżące lizaki i lody- świderki. Były to zawsze miłe dodatki do diety- diety o którą dbali rodzice, diety bogatej w warzywa, owoce, soki. „Zjedz mięsko, ziemniaczki zostaw”, „Szoruj myć zęby po słodyczach, bo Ci wypadną!”- znacie te teksty? No właśnie, znamy je wszyscy. U nas zawsze było jedzenie na stole- ziemniaczki, suróweczki, mięso, zupa, kompot, a w łazience czekała szczoteczka (najlepiej kolorowa, z bohaterem z ulubionej bajki) i pasta (o smaku truskawkowym lub gumy balonowej). I tu rodzi się problem, bo dzieciom z Azji i Afryki serwujemy nasze przyjemności, bez refleksji, że brakuje im ziemniaczka i mięska, a w łazience nie czeka szczotka z pastą.

Dzieciaki z biednych części świata jedzą biednie. Jedzą zapychacze, jedzą codziennie to samo, jedzą mało zróżnicowanie. I nagle pojawiamy się my, cali na biało. Z cukierkami, lizaczkami, batonikiem. Dzieciaki skaczą, proszą, łapią nas za ręce. Och my dobrzy, och my wspaniali. W kraju nędzy i beznadziei zaserwowaliśmy dzieciakom chwilę przyjemności. Tak. Chwilę przyjemności plus ból brzucha i zepsute zęby, których nie będzie miał kto leczyć. Słodycze to faktycznie wspaniała odskocznia od codziennej porcji manioku lub ryżu.

Pomaluj mój świat

Ostatnim hitem wyjazdów jest zabieranie ze sobą wszelkiej maści przyborów szkolnych dla dzieci z różnych części świata. Od kiedy w ofercie polskich organizatorów pojawiło się kilka arfykańskich, patrzę jak niektórzy karmią dusze prezentowaniem kredkowych setów. Niektórzy nawet proszą firmy w których pracują o paczkę bibelotów dla lokalnej szkoły. Wiem o osobach, które lecąc na prywatne wakacje do Kenii zamawiały firmowe gadżety w centrali argumentując, że zdjęcia będzie można wykorzystać na fejsie jako pozytywny PR. To w końcu pomagamy, promujemy siebie czy firmę? Do tego „pomoc” niesiona jest za darmoszkę, ot, jestem na wakacjach to rzucę workiem gadżetów, które sama wyżebrałam od firmy.

 W sezonie niemal co tydzień w tych szkołach jest ktoś z zestawem kredkowo- zeszytowym. Oczywiście, każdy robi to z dobrej woli, kredki i zeszyty to opcja zdecydowanie lepsza niż cukierek i baton, jednak czy to najlepsze możliwe wyjście?

Ilekroć widzę zdjęcia z tej samej szkoły w Kenii zastanawiam się ile te dzieciaki mają już kredek i bloków. W kraju, w którym jest może kilkadziesiąt szkół jedne z nich są dosłownie zalewane darami. To nic, że szkoła to rozlatująca się chatka z błota, dzieci siedzą na podłodze lub przy zmontowanych z byle czego ławkach, kredki i długopisy mają prima sort. A na fejsika wjeżdżają zdjęcia- złoto. Bohaterowie dnia otoczeni wianuszkiem wdzięcznych dzieci. Dzieci małe, większe, ciut lepiej i ciut gorzej ubrane. Duże głowy, duże oczy, wystające brzuszki. Nie ganię pomagających, wierzę, że robią to z dobrej woli, ale czy my tak faktycznie pomagamy? Jakie potrzeby potrzebujących zaspokajamy? Dlaczego robimy z tego relacje? Pokazujemy zdjęcia- na fejsie, insta, znajomym, znajomym znajomych. „Zobacz jacy oni biedni”, „A ten to normalnie skakał żeby dostać plecak”, „Prawie się pozabijali o kolorowe ołówki”- ja czuję zgrzyt.

Niestety, nasza pomoc to nie pomoc. Co bardziej obrotni, plecaczki i długopisy sprzedają, pozyskana za nie kasa nie trafi na żaden cel związany z edukacją. Jeśli faktycznie chcemy pomóc innym, a nie sobie, to wpłaćmy pieniądze na konto którejś z fundacji zajmujących się budową i odnawianiem szkół, ściąganiem nauczycieli do wiosek lub budową szpitali. Nasze kredki niczego nie zmienią skoro dzieci nie mają dostępu do edukacji. Nie jest słaba pomoc ludziom i dawanie szkolnych zestawów (często bez świadomości), słabe jest jej fotografowanie, uwiecznianie, brak minimalnego wkładu własnego w to, co chcemy zrobić.

Pobawmy się w wojnę

Wojna w Wietnamie zebrała krwawe żniwo. Dla statystycznego Polaka ta wojna znaczy tyle co nic, obejrzyjcie jednak Forresta Gumpa to zmieni się nieco optyka. Dokładnie o tę wojnę chodzi- mordowanie się na sto „wyrafinowanych” sposobów. Wietnam cały jest naznaczony wojną- w końcu nie było to tak dawno temu. Mamy zatem Muzeum Wojny, mamy też park Tuneli Cu Chi. Nie mam nic przeciwko obydwu atrakcjom z wyłączeniem rozrywek im towarzyszących. Wojny należy piętnować, wojen nie powinno być. Podczas wojny ku uciesze wielkich, cierpią mali. Trzeba mówić dzieciom, że wojna to zło, że trzeba umieć ze sobą rozmawiać. Całe szczęście, że coraz mniej widzę w sklepach z zabawkami pistoletów, granatów i rewolwerów. Wśród rodziców rośnie świadomość, że wojna nie ma nic wspólnego z zabawą i nie należy programować dzieciaków w ten sposób.

Skoro wiemy, że wojna jest zła, skoro jesteśmy z Polski- kraju, który jest zapóźniony gospodarczo w stosunku do państw zachodnich, bo albo byliśmy najeżdżani, albo mordowani, to po kiego grzybka strzelamy z karabinu w Wietnamie? Dlaczego korzystamy z tak głupich rozrywek jak przejażdżka czołgiem, odpalanie wyrzutni rakiet? Dlaczego kupujemy misia w wojskowym stroju? Dlaczego napędzamy powojenny biznes? Przecież ten kraj ma do zaoferowania więcej. Szanujmy historię, pochylmy głowę nad losami ludzi, którzy napuszczeni na siebie utonęli we wzajemnej nienawiści, ale nie płaćmy za strzelanie!

Szacunek nasz codzienny

Czy chcielibyśmy, żeby ktoś o nas mówił w obcym języku, którego nie rozumiemy? Czy chcielibyśmy, żeby ktoś kogo obsługujemy żartował z nas w niewybredny sposób? Kpił z tego jacy jesteśmy i jak nas wychowano (jakbyśmy mieli wpływ na miejsce i kulturę, w których przychodzimy na świat)? Nie. Więc dlaczego to robimy innym?

Oman, Salalah. Centrum handlowe Garden Mall. Mój Michał prowadzi wycieczkę, opowiada o panujących zwyczajach. Jesteśmy w galerii handlowej, klima, eleganckie sklepy- to, co wszędzie. Ta sama wielkopowierzchniówka mogłaby stać w Polsce, Francji, Bangkoku lub Los Angeles. Ale stoi w Omanie i od innych części świata odróżnia ją asortyment niektórych sklepów (bo gdzie indzie można kupić kadzidło albo specyficzne męskie klapki?) i klientela. Panowie w eleganckich, wyprasowanych diszdaszach oraz kobiety w czarnych abajach spod których widać obutą w drogą szpilkę stopę. I turyści.

„Faceci w sukienkach! Co te chłopy mają na sobie?”, „Że też tym kobietom się chce tak na czarno?”, „Wszystkie takie same, że im się nie myli która to która”, „Zdjęłyby te czarne szmaty, bo nie widać czy to baba czy chłop”, „Ciekawe czy ją bije?”. Ilekroć turystów mija Omańczyk lub Omanka głośnym uwagom nie ma końca. I tak jest wszędzie. Komentujemy po polsku wszystko i wszystkich, tak pewni własnej wyższości, jakbyśmy byli władcami wszechświata (dotyczy to także innych nacji). Sami tak święcie oburzeni, gdy ktokolwiek nas pomawia, obraża, żartuje- przecież ilekroć w zagranicznych mediach ktoś odważy się napisać cokolwiek o Polakach, wzbiera w nas narodowa fala oburzenia. Zagranicą jesteśmy święci, lepsi. Przynależymy do najlepszego z możliwych kręgów kulturowych, bo babki nie chodzą na czarno, a faceci w sukienkach. Nie jesteśmy niscy jak Azjaci i czarni jak Afrykanie. Jemy swojskiego schabowego, a nie jakieś liście czy ryż. Żyjemy w blokach, a nie w domkach na palach bez okien. I te nasze mądrości wygłaszamy po polsku, kpiącym tonem, przechodząc obok nieświadomych ludzi. Uwierzcie, że niczym to się nie różni od jazdy na słoniu, dawania cukierków dzieciom dla których to jeden z dwóch posiłków dziennie i strzelaniu z kałasza, gdzie ginęli nastolatkowie wysłani przez ambitnych dowódców.

Co jest za mną nie tak?

Nie, nie jesteśmy źli. Po prostu wyłączamy myślenie. Nikt, kto przejechał się na słoniu (lub wielbłądzie jak ja), kto dał cukierka dziecku w Kambodży albo rzucił głupią uwagę odnośnie stroju nieznanej osoby nie jest patologicznym złoczyńcą. Jest po prostu ofiarą własnej bezmyślności. Gorzej, że dla nas to tylko wstyd, a dla innych ból, upokorzenie i niekończąca się bieda. Niech urlop włącza tryb relaks, nie wyłączając jednocześnie zdrowego rozsądku.

 

Podziel się swoją opinią