Od blisko dekady do Gambii lata swoimi czarterami Rainbow. Inne biura miały swoje próby wejścia, ale wszystkie spaliły na panewce. Cóż, Rainbow oprócz wczasów, ma również w swojej ofercie wycieczki objazdowe, więc Gambia serwowana przez łódzkiego organizatora to nie tylko palmy i leżak, ale przede wszystkim kilka tras wycieczek objazdowych, których uczestnicy zapewniają stabilność obłożenia kierunku.
Gambia siedziała mi w głowie już od kilku lat, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie. W dzień startu sprzedaży oferty zimowej, zauważyłam, że pakiet z hotelem można kupić już za niewiele ponad 3 tysiące złotych. Holiday Beach Club w Banjulu to skromne trzy gwiazdki ze śniadaniami, ale dla mnie bardziej liczy się być niż mieć. Moje trzy najważniejsze wymagania to: bliskość plaży, bliskość miasta, czystość. Wszystkie te punkty hotel spełniał – zarówno z perspektywy mapy, opisu R, recenzji na TripAdvisor i… rzeczywistości zastanej na miejscu. Zacznijmy jednak od początku.
Złe dobrego początki
Nie ukrywam, że z wiekiem zaczęły dawać mi się we znaki długie loty. O ile z opuchlizną nóg i bólem mięśni radzę sobie z pomocą pończoch kompresyjnych (i polecam tu Medi Polska -jest to moje osobiste wskazanie, a nie płatna reklama), tak z bólem kręgosłupa i brzucha nie wiem, co zrobić. Uważam, że loty małym B737 powyżej pięciu godzin należą do męczących i zdania nie zmienię.
Płyta lotniska w Banjulu jest niemal pusta. Autobusami podjeżdżamy pod halę przylotów. Kolejka blokuje się jeszcze na zewnątrz. Najpierw trzeba opłacić “ochronę lotniska” w kilku specjalnych okienkach. Idzie to wszystko wolno. Następnie wbijana jest pieczątka i czekamy na bagaż. Ten również wyjeżdża niespiesznie. Gambia nie jest kierunkiem dla osób niecierpliwych.
Do hoteli jedziemy małymi busikami, bagaże przymocowane są do ich dachu. Jeszcze tylko zakwaterowanie i wymarzone łóżko.
Pokój jest skromny, ale żadna z nas nie spodziewała się niczego innego po trzygwiazdkowym hotelu w Gambii. Jest czysto. I to w sumie wszystko, co można powiedzieć o miejscu, gdzie będziemy niemal wyłącznie spać i brać prysznic. Szokują śniadania. Chleb, masło, dżem, kiełbaski, jajko, smażona cebula. Jajko na twardo, kolejnego dnia w formie jajecznicy, a trzeciego sadzone. I znowu. Do tego herbata i kawa o takim smaku, że podejmuję decyzję o kofeinowym detoksie. Ogród hotelowy i plaża wynagradzają wszystko. Dziwi jedynie siatka oddzielająca część plaży z hotelowymi leżakami – jednak już po kwadransie okaże się, że to nie szaleństwo właściciela, tylko forma odgrodzenia gości od tego, co dzieje się na zewnątrz. Pierwszy spacer długą, spektakularną, piaszczystą plażą, uświadamia, że życie pracujących w tym miejscu, skupia się głównie na zdobyciu pieniędzy. I nie ma w tym nic złego, jedynie sposoby są bardzo desperackie.
-Cześć, skąd jesteście? – zagaduje nas chłopak na plaży.
-Poland! – odpowiadamy z uśmiechem.
-Ach, Holand! Miło poznać! Welcome to Gambia, smiling coast! – odpowiadamy uśmiechem, bo cóż powiedzieć w takim momencie.
-Dacie mi swój numer telefonu? Możemy się zaprzyjaźnić!
-Nie, dzięki… chcemy tu spędzić czas we dwie. – staramy się być grzeczne, w końcu jesteśmy na smiling coast.
-It’s nice to be nice! – odpowiada chłopak – My tutaj jesteśmy dla siebie mili. Dlaczego nie jesteście miłe? Dlaczego nie chcecie mnie poznać? – czujemy się zmieszane, tak naprawdę bez powodu, bo przecież mamy prawo odmówić dania swojego numeru.
-Chcemy być miłe, ale nie chcemy dać ci numeru. Chcemy spędzić czas we dwie. Idziemy na spacer!
-Hmmm… to niemiłe z waszej strony. Tutaj ludzie są przyjaźni, chcą się zaprzyjaźnić.
-Rozumiemy, miło nam poznać, ale idziemy na spacer we dwie. – staramy się uwolnić od towarzysza, który dziarsko drepcze za nami.
-Dobrze, a kupicie u mnie sok? – w akcie desperacji rzuca nam chłopak.
-Jak będziemy wracać to może kupimy u ciebie sok. Póki co, nie chce nam się pić – próbujemy załagodzić sytuację, która jest krępująca.
-Powinnyście wspierać lokalny biznes! Lokalnych małych przedsiębiorców. Dlaczego nie chcecie wesprzeć mojej rodziny?
Takich rozmów odbywamy wiele. Co 100 metrów nasza droga krzyżuje się z kimś, kto chce się z nami spotkać, sprzedać coś, pokazać. Każda odmowa kończy się litanią i wpędzaniem w poczucie winy – nie kupujesz więc nie jesteś miły, a to przecież smiling coast i nice to be nice. Nie ma nawet chwili odpoczynku, mężczyźni wyrastają zewsząd. Inaczej wygląda sytuacja handlujących na plaży kobiet, których również jest sporo. Najwięcej fruit ladies, czyli dziewczyn sprzedających owoce. Ta, która podejdzie jako pierwsza, poniekąd rezerwuje sobie klientów na cały ich pobyt. Kodeks ten jest przestrzegany – żadna inna lady nie przejmie klienta.
Co ciekawe, handlujące na plaży kobiety rozumieją słowo “niee”. Nie wchodzą w dyskusje, nie głoszą morałów o byciu “nice”. Uśmiechają się i idą dalej. Jedynie mężczyźni są agresywni.
Zaciskamy zęby. Jest ciężko, bo te same sceny rozgrywają się w miasteczku, w którym jest nasz hotel. Administracyjnie to Banjul, jednak Holiday Beach Club nie znajduje się w organizmie miejskim, a jedynie przy kilku handlowych uliczkach. Znajdzie się tutaj wszystko, co na urlopie potrzebne do życia. Restauracje, punkt z kartami i doładowaniami Internetu, sklepy spożywcze i bazarek. Są również bankomaty, ale trudno ustalić wedle jakiego algorytmu działają lub… wypłacają pieniądze. Jednego dnia ta sama karta działa bez zarzutu, a kolejnego jest wypluwana z odmową.
Poza tym, jest pięknie. Jest wspaniale. Plaża codziennie rano jest lekko zamgławiona. Ocean szumi i słychać go nawet przez zamknięte okno balkonowo w naszym pokoju, który jest znacznie oddalony od plaży. Ten szum usypia nas i budzi. Codziennie patrzymy na małpy – nie zbliżają się do ludzi, ale wykorzystają każdą nieobecność przy stoliku, żeby złapać bułkę, banana albo dżem.
Wszędzie rosną palmy, zieleń jest intensywna, gęsta, magiczna. Wśród drzew bawią się małpy. Można patrzeć na to godzinami. Jesteśmy w innym świecie, to piękne uczucie. Najsłabszym elementem tej układanki jest człowiek. Niestety.
Nie jesteśmy osobami, które zadowoli wyłącznie spacer plażą. Mimo zapewnień, że jedziemy tylko odpoczywać, Ania znajduje lokalnego przewodnika. Początkowo jestem przeciwna. Oczami wyobraźni widzę kolejnego cwaniaka z plaży, którego nice to be nice kończy się tam, gdzie zaczyna się nasz portfel.
Spotykamy się z młodym mężczyzną, którego usługi polecano w grupie poświęconej turystyce w Gambii. Buba mówi perfekcyjnie po angielsku, z eleganckim, brytyjskim akcentem. Nie ma w sobie nic z naganiacza. Jest taktowny, natychmiast łapiemy dobry kontakt. Umawiamy się na wycieczkę i… w wyznaczonym dniu podjeżdża po nas swoim bardzo dobrym autem. Punktualnie, co w Gambii oczywiste nie jest.
Wyruszamy w podróż, która pokaże nam, jak wspaniale i jak źle może tutaj być.
-W Gambii rytuał obrzezania jest powszechny, a zanim do niego dojdzie, złe duchy wypędza z chłopców jeden z mężczyzn z plemienia. Obrzezany musi być czysty, nie może być obciążony złą energią. – nasz przewodnik rozpoczyna wycieczkę od wizyty w muzeum pokazującym historię i kulturę Gambii. Stajemy koło trzech manekinów ubranych w przerażające stroje, które miały być straszniejsze od demonów, tak, by wypędzić je z chłopców.
-Co z dziewczynkami? – dopytujemy.
-Niestety, mimo wielu starań to wciąż żywa tradycja, jednak kultywują ją głównie ludzie ze wsi – odpowiada nasz przewodnik. Przechodzimy do drugiej sali. – Tutaj są elementy czarnej magii. Wszystkie te rzeczy jej służą. Człowieka można zniszczyć, a nawet zabić z pomocą czarnej magii. Nie musimy go dotykać, żeby stała mu się krzywda. Szamani i magicy potrafią zabijać na odległość. – w głosie Babu słychać powagę.
-Ale ty jesteś muzułmanem, nie wierzysz chyba w magię? – biorę go pod włos.
-Nie, nie. Szamani i magicy potrafią zabić ludzi na odległość. Naprawdę, to się dzieje. – oglądamy tajemnicze materiały i laleczki. Patrzymy na siebie poruszone. Z jednej strony to fascynuje, a z drugiej – przeraża.
Muzeum pełne jest bolesnych wspomnień z czasów kolonializmu. Młoda Królowa Elżbieta odwiedza kolonię, a tuż obok zdjęcia powołanych do brytyjskiej armii żołnierzy. Gambijczycy byli mięsem armatnim wysyłanym na różne fronty w celu zasilenia armii jej królewskiej mości. Po tej dawce cierpkiej historii, udajemy się w stronę pięknego ogrodu. Wokół rosną ogromne drzewa. Drepczę kilka metrów za Anią i przewodnikiem, starając się uchwycić wielkość koron.
-Dalej będą większe! Zobaczysz! – mówi przewodnik, a ja zapatrzona w ogromne pnie potykam się o własne nogi.
-Marta, patrz! – woła wyraźnie podekscytowana Ania. Rozglądam się pospiesznie szukając wzrokiem jakiegoś absurdalnie wielkiego drzewa. Jakie jest moje zdziwienie, gdy odkrywam, że tuż obok chodnika leżą krokodyle. Bez żadnego zabezpieczenia, barierki, czegokolwiek. Na chwilę mnie zatyka z emocji. One są ogromne. Niektóre patrzą na nas.
-Jesteśmy przy świętym stawie! Przyjeżdżają tutaj kobiety z całego kraju, które nie mogą zajść w ciążę lub… ciąży utrzymać. Kąpią się w wodzie ze świętego stawu i są udowodnione przypadki, że ta kąpiel pomogła. Później przyjeżdżają tu z dziećmi!
-A te krokodyle? One tak sobie tu leżą? I nic nie robią? – dopytuje Ania.
-No tak – odpowiada Babu.
-Ale jak to? Nie atakują? Nie zaczepiają? Nie reagują na nic? – wierci mu dziurę w brzuchu.
-Tak, właśnie dlatego to miejsce jest święte. One tu żyją w pokoju. – powtarza przewodnik.
Chciałybyśmy wierzyć w historię o spokojnych krokodylach, ale brzmi to co najmniej tak kosmicznie jak zapewnienia chłopaków z plaży, że szukają wyłącznie przyjaźni.
Kolejny punkt programu to rejs po lesie namorzynowym. Jest pięknie, zielono, magicznie. Z powodu odpływu, kiedy docieramy w pobliże wioski, okazuje się, że nie można tam podpłynąć. Ściągamy buty i idziemy. Brniemy przez muł, błoto i kamienie. Woda sięga nam raz do kolan, raz do ud. Ania, która jest niższa ode mnie, musi starać się nie pomoczyć dolnej partii ubrań.
Nie oglądamy wioski, bo nie będziemy wkraczać do prywatnej strefy mieszkańców. Widzimy ich, jak uprawiają pola ryżowe. Tuż obok pól znajduje się święte drzewo. Jest ogromne, spektakularne. Nazywane jest “Elephant tree”, bo jego ogromne gałęzie przypominają trąby słoni.
Drzewo jest ogromne, a jego pusty w środku pień (podobnie jak innych tego rodzaju drzew) służył za schronienie. Lokalny przewodnik z wioski pozwala nam wejść do środka drzewa. W środku jest dużo miejsca. To zaskakujące.
Wracamy do naszej łódki, żeby przeprawić się na przystań. Po drodze mijamy żaglówki, w tym kilka pod polską banderą. Z obsługi tych łajb żyje lokalna wioska – sprzątają pokłady, dowożą jedzenie, pilnują na czas zwiedzania. To uczciwy zarobek w bardzo nieuczciwym świecie.
W drodze powrotnej, atmosfera na naszej łódce się zmienia. W pierwszą stronę było bardzo przyjemnie – żartowaliśmy z kapitanem i załogantem, śmialiśmy się i wymienialiśmy spostrzeżeniami. W drugą stronę rozpoczęły się tradycyjne utyskiwania na to, jak jest ciężko, jak źle, jak gorąco i jak życie jest ciężkie. Po kilku dniach w Gambii wiemy, że to typowy sposób na skruszenie europejskich serc i otwarcie portfeli. Kapitan stękał i prychał. Podobnie dzień wcześniej robił kelner w naszym hotelu. Gra aktorska godna Oscara, zwłaszcza u naszego kelnera, który w barze na plaży siedział całymi dniami wpatrzony w morze, ponieważ właściwie nikt niczego nie zamawiał w jego miejscu pracy.
Z poczuciem niesmaku jedziemy na lokalny targ. Tam, gdzie nie ma turystów nie ma również naciągaczy i cwaniactwa. Nikt, zupełnie nikt, nie zwraca na nas uwagi. Przez chwilę możemy rozejrzeć się, chłonąć atmosferę. Warzywa, owoce, ryż, batik, peruki (Afrykanki posiłkują się syntetycznymi włosami, ponieważ ich włosy są zazwyczaj rzadkie i mocno skręcone), wszystko, wszędzie, naraz. Podobnie jest na targu rybnym. Żadna z nas atrakcja. Nikt nie chce nam niczego sprzedać, za to zaciekawione, prosimy naszego przewodnika, żeby kupił nam takie danie, jakie sam najbardziej lubi. Twierdzi, że nie będzie nam smakować. My twierdzimy inaczej.
No cóż, miał rację. Ryż z mięsem, przedziwnym sosem i kosmicznym zestawieniem przypraw w smaku nie przypomina niczego znanego, więc nawet nie będę silić się na porównania. Dziękuję po jednej łyżeczce, Ania twardo dojada połowę porcji. Mówi, że nie jest złe.
O wiele lepszy jest kurczak, ryba albo krewetki domoda, czyli przyrządzone w sosie z orzeszków ziemnych. Kiedy drugiego dnia odkrywam ten sposób gotowania, wszystko, co spożywam jest domoda.
Ciężko pogodzić się z tym, że Afryka tonie w plastiku. Traktowana jest jak śmietnik świata. Miejsce składowania odpadów. Stare autobusy, łodzie, auta? Wyślijmy je do Afryki! Stare ciuchy, buty, bielizna? No jasne, wyślijmy je do Afryki! Elektrośmieci? No wiadomo, Afryka. A przy okazji wykorzystajmy ten kontynent, czerpmy z niego, łupmy.
Polski przewodnik na wycieczce do Senegalu powiedział bardzo niewygodne, ale prawdziwe słowa:
-Spójrzcie państwo, to jest kraj grabiony cały czas, od wieków. To kontynent okradany i to okradany wtórnie. Najpierw kolonializm zabrał temu kontynentowi najlepsze jednostki – najsilniejsze córki i synów tych plemion. Na miejscu pozostawiano słabych, schorowanych i to oni wydawali na świat kolejne afrykańskie pokolenia. Te społeczeństwa jeszcze się odbudowują. Rozkradziono zabytki, skarby, wyrżnięto zwierzęta, a dzisiaj czerpie się stąd surowce i wywozi się je na Zachód. Dlaczego macie pretensje do mieszkańców, że tu tak jest, skoro od wieków okrada się ich i ich miejsce życia?
Te słowa unoszą się w absolutnej ciszy, przerywane stukotem kół na nierównym asfalcie. Dzisiaj większość połowów w Gambii odbywa się przez chińskie przedsiębiorstwa. Grabieżcza polityka zagranicznych firm doprowadziła do tego, że w tej części oceanu już niemal nie ma ryb.
Babu mówi, że wstydzi się tego miejsca, bo chciałby, żeby było jak na Zachodzie. Mówi nam, że chciałby tutaj krytej hali z lodówkami i klimatyzacją. I żeby ludzie owijali towar w czyste opakowania, a nie gazety. – Ale jak to zrobić, skoro wszystko tutaj kontrolowane jest z zewnątrz, a pieniądze niemal natychmiast trafiają do innych krajów?
Milczymy, bo co mamy mówić.