Kliencie, tęsknię za Tobą!

Wielokrotnie powtarzałam, że praca w biurze podróży to połączenie mozolnej księgowości z elementem podróżniczym. Dzisiaj wiem już, że omijałam w swojej definicji najważniejszy punkt tej pracy. Klientów.

Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie miał dość klientów. Czekam!

Powiedzmy sobie szczerze, klienci potrafią dać w kość, wymęczyć, rozłożyć na łopatki, wyprowadzić z równowagi, dobić. Niekiedy ma się ochotę zaszyć na zapleczu i udawać, że nas nie ma, a po sezonie pracownicy biur podróży najchętniej wybraliby się na pustynię, środek oceanu lub Antarktydę. Byle daleko od skupisk ludzkich, telefonów i maili.

Dzisiaj stwierdzam z pełnym przekonaniem- tęsknię za klientami. Tęsknię za rozmowami, za potyczkami słownymi, za szukaniem niemożliwego i wypruwaniem sobie flaków. Dzisiaj wiem już, że największym skarbem tej pracy nie jest ani najpiękniejszy produkt świata, czyli sprzedaż podróży, wyjazdów, marzeń, ani możliwość podróżowania samemu. Największy skarb i moje najpiękniejsze wspomnienia z tej pracy dotyczą klientów. Opowiem Wam trochę o nich.

Biuro pełne miłości

Biuro podróży nie kojarzy się z miejscem idealnym na podryw, ale Amor nie wybiera- wszędzie może człowieka trafić. Jeden z najbardziej spektakularnych podrywów jakich miałam okazję być bohaterką (?) zaczął się od podglądania spomiędzy ofert. Kiedy wpisywałam coś do systemu kasowego, poczułam palące spojrzenie. Podniosłam wzrok i ujrzałam go- chował się za ofertami dnia. Zebrał się jednak w sobie i wszedł do środka.

-Dzień dobry, chciałbym zapytać, gdzie teraz jeździ się na wakacje?
-Dzień dobry, bardzo popularna jest Grecja, Turcja, sporo klientów wybiera Wyspy Kanaryjskie..
.- odpowiedziałam zaskoczona.
-Pokaże mi pani katalog?  
(Podałam katalog próbując wymyślić coś, co rozluźni napiętą atmosferę) 
-Zabrałbym tam panią…– wyszeptał zawstydzony kartkując. W międzyczasie usłyszałam tłumiony śmiech na zapleczu- kolega z biura właśnie jadł obiad za cienką ścianą. Po festiwalu samogłosek wydusiłam z siebie:
-Dziękuję, ale aktualnie zostanę jednak w Polsce. Czy może szuka Pan czegoś konkretnego? Może sprawdzić jakiś termin?– i te słowa chwyciły. Pokonując wydłużającą się i zastygającą w powietrzu ciszę powiedział: -Chciałbym się z Panią spotkać. Czuję, że to jest to. Obserwowałem panią. To pani wizytówka? (wziął jedną ze stojaka) Zadzwonię do pani, nie możemy przejść obok tego obojętnie.

Nikt nigdy wcześniej, ani nigdy później nie twierdził z taką pewnością, że jestem jego drugą połową. Niestety, nasze losy ponownie się nie splotły, a mojego Romeo wygonił z biura kolega, ponieważ pan nie rozumiał słowa NIE i w gorliwych zapewnieniach o szczerości uczuć nie przeszkadzali mu nawet wchodzący do biura klienci.

W tym samym sezonie, zaliczyłam także drugie branie. Tym razem w wersji na romantyka. Przejdźmy jednak do początku- któregoś dnia ofertowałam sympatyczną parę. Następnego dnia wrócili żeby wykupić proponowany przeze mnie wyjazd- nie było mnie jednak wtedy w biurze. Mimo zapewnień koleżanek, że rezerwacja na pewno będzie na mnie, pan uparł się, że przyjdzie wtedy gdy będę w pracy. Jak powiedział, tak zrobił. Przyszedł razem z dziewczyną, opłacili rezerwację, wydałam im dokumenty razem z wizytówką i życzyłam udanych wakacji. Było mi bardzo miło, że są na świecie tak lojalni klienci. Byłam przekonana, że któreś z nich pracuje w handlu i ma świadomość jak wyglądają prowizje. Jakie było moje zdziwienie, gdy po godzinie od ich wyjścia, dostałam smsa na numer służbowy: „Wolałbym z Tobą lecieć na tę Ibizę. PS Zajebisty kolor szminki. Spotkamy się?” Jeśli jeszcze się nie domyśleliście, dodam, że para kupiła u mnie Ibizę.

Być może to z powodu małego procenta zatrudnionych w biurach mężczyzn i silnej feminizacji tego zawodu, to właśnie faceci zaliczają najczęściej podrywy ze strony klientek. Mój kolega z Krakowa (pozdrawiam!) działał jak magnes na klientki. Co ciekawe, grupa najliczniej podrywająca była starsza od niego o dobre 10-15 lat. Teatralne zakładanie nogi na nogę niczym Sharon Stone w „Nagim instynkcie”, mruganie oczami lub wyszeptane: „achhhh, poleciałabym tam z panem” połączone z przeciągłym westchnieniem, stanowiły niemal codzienność. Wśród fanek zawsze musi znaleźć się ta główna, najwierniejsza, najbardziej kochająca. Pani Ania ( wszystkie imiona bohaterów zostały zmienione) nie chciała rozmawiać z nikim w biurze oprócz kumpla. Damskie trio było dla niej tylko punktem informacyjnym czy jej wybranek jest czy nie (potrafiła otworzyć drzwi i rzucić nam: „Kolega jest?”, po czym po odmowie odwracała się na pięcie). Każda rezerwacja była poprzedzona dziesiątkami wizyt i telefonów, a gdy kolega wyprowadził się do innego miasta- pani Ania zaczęła go szukać. Serwery w Dolinie Krzemowej płonęły- kobieta dopięła jednak swego. Od tej pory jeździ 100 km do swojego sprzedawcy. 🙂

Najwierniejsze fanki potrafią zaskoczyć całkiem konkretnymi propozycjami o czym przekonał się mój drugi kolega. Obsługując setny raz jedną ze swoich klientek- szaloną samotną mamę, usłyszał: „Pan to jest taki konkretny. Ach, wie pan (zatrzepotała w tym miejscu długimi rzęsami) ja to bym chciała znaleźć dla moich córek odpowiedzialnego tatę”. Dwie z moich koleżanek ewakuowały się na zaplecze, ja poczułam nagłą potrzebę zakasłania. Oblany rumieńcem kolega dalej tłumaczył zawiłości rezerwacji.

Wiem, że nie ogarniasz

Kilka lat doświadczeń w biurze podróży uruchomiło w mojej głowie alert klienckiego nieogarnięcia. Widząc niektórych, po prostu wiem, że trzeba wytłumaczyć im absolutnie wszystko. Od A do Z. Czasami nawet powtórzyć.

Właśnie tak było w tym przypadku. Już kiedy klienci weszli do biura (pracowałam wtedy w Krakowie), czułam, że tu trzeba konkretnie, cierpliwie i o wszystkim. Choć nigdy tego nie robię na początku rozmowy- widząc wózek z małym dzieckiem, zapytałam o dokumenty infanta. Klienci potwierdzili ich posiadanie. Budżet mieliśmy ograniczony, ale nie takie rzeczy widziało już to biuro. Udało mi się znaleźć całkiem niezłą ofertę do Bułgarii- do dzisiaj pamiętam jak tłumaczyłam klientom jego położenie mówiąc głośno i wyraźnie, pokazując mapy, serwując zdjęcia, filmiki z YouTube i zdjęcia z satelity. „Przez całe Złote Piaski ciągnie się promenada, zatem nie ma tam wielu hoteli bezpośrednio przy plaży. Ten obiekt znajduje się przy samym deptaku- wystarczy wyjść z hotelu, przejść przez deptak i jesteście państwo na pięknej plaży- z resztą od jej walorów wzięła nazwę miejscowość”. Czułam, że muszę powiedzieć wszystko i choć na ogół nie bawię się w tak dokładne opisy, przelałam na nich całą swoją wiedzę opowiadając o rezerwacji, dokumentach, odprawie, locie, transferze, spotkaniu z rezydentem. Po ich wyjściu czułam się wypatroszona. Trud jednak się opłacił. Klienci wrócili kolejnego dnia- obsługująca ich koleżanka wytłumaczyła punkt po punkcie umowę, podkreśliła markerem najważniejsze punkty warunków uczestnictwa, zapytała o dokumenty, poinformowała o konieczności sprawdzenia godzin wylotu. Zapłacili, podpisali, wyszli.

Zadzwonili do nas kolejnego dnia z informacją, że chyba się nie zrozumieliśmy, ponieważ oni mają dokumenty, ale dziecko nie, bo po co półrocznej dziewczynce paszport. Fajnie, zwłaszcza, że wylot był za trzy dni. Wyszliśmy z siebie, żeby organizator zgodził się na późniejszy wylot klientów. Jakimś cudem, udało się go przełożyć o tydzień. W tym czasie para szczęśliwie wyrobiła dokumenty dla dziecka. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, nie było już żadnych przeciwwskazań żeby rodzinka wyleciała w sobotę o 3:30 na wakacje do Bułgarii.

Zgodnie z prośbą, klienci skontaktowali się z nami tuż przed wylotem. Telefon zadzwonił w piątek o 21:55. Trochę dziwna pora na potwierdzenia godzin wylotu mającego odbyć się za nieco ponad pięć godzin. Przyznam szczerze, że myślami byłam już w tramwaju do domu, ale odebrałam i potwierdziłam klientom godzinę wylotu 3:30 z Katowic. Powiedziałam także: -A państwo nie jesteście już w drodze na lotnisko? Pewnie ruszacie za chwilę? Do Katowic nieco ponad godzinka drogi i za chwilę będzie się zaczynać odprawa.- w odpowiedzi na te słowa klientka przytaknęła, życzyłam jej udanych wakacji i cieszyłam się, że nasza bułgarska odyseja wreszcie się skończy.

Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że klienci nie wylecieli… Ścięło mnie. Bałam się, że coś wydarzyło się po drodze- wypadek? Choroba? Może coś z dzieckiem? Telefon odebrała pani, która stwierdziła, że razem z mężem „nie ogarnęli”. Zapytałam jak to możliwe skoro pytałam czy są w drodze do Katowic. I tu usłyszałam odpowiedź, która mnie zabiła: „Myślałam, że pani się pomyliła”. Klientka myślała, że to JA SIĘ POMYLIŁAM.

JA. SIĘ. POMYLIŁAM. I nie wpadło jej do głowy, że uściślić, dopytać, potwierdzić, rozwiać wątpliwości. Jeśli myślicie, że to koniec historii- jesteście w błędzie. Jakimś cudem konkurencja miała bilety na przelot tego samego dnia, zatem klienci stracili zaledwie kilka godzin swojego urlopu. Happy end? Nie. Po powrocie do biura wpłynęła reklamacja, która do dzisiaj krąży jako podśmiechujka u pewnego organizatora (sama ją dostałam już kilka razy w formie łańcuszka)- klienci skarżyli się, że po przylocie nie czekał na nich rezydent (przypominam, że dolatywali na własną rękę, bo na swój lot się nie stawili…), zejście do morza nie było łagodne, bo przecież między hotelem a plażą była promenada, a Bułgarzy złośliwie parkowali swoje auta tak, że nie można było przejechać wózkiem.

Odwrotne sytuacje zdarzają się nieco częściej. Nigdy nie zapomnę telefonu od klienta, który już w pierwszym zdaniu stwierdził, że wszyscy w biurze jesteśmy niedouczonymi głupkami i nawet rezerwacja wakacji nas przerasta.

-Przepraszam, co się stało? 
-G***** się stało! Wszystkich was tam zwolnią! Nie ujdzie wam to na sucho!-
wykrzyczał do słuchawki klient. W tle usłyszałam typowe dla lotniska odgłosy- informacje o stanowiskach odpraw i godzinach odlotu. 
-Co się stało? Gdzie pan jest? Proszę podać numer rezerwacji to zobaczę co się dzieje.
-Dzieje się?! Nic się nie dzieje! No właśnie nic się nie dzieje! Tak mi wakacje zarezerwowaliście, że mnie na liście nie ma! Nie chcą mnie puścić! Wylecieć nie mogę! 20 tysięcy poszło się p*****! Nowak! Nowak Bogdan! Sprawdź sobie i powiedz reszcie, że was załatwię!-
w czasach przed Rodo to starczyło. Wpisałam imię, nazwisko, telefon. Widziałam rezerwację, patrzyłam i szukałam haczyka- musiałam szybko znaleźć co się stało. Czułam się jak w filmie- kilka rzędów danych dotyczących przelotu, zakwaterowania i transferu miało pomóc mi rozwikłać zagadkę dramatu mojego klienta. -Panie Bogdanie, ale pan leci 10 sierpnia. Dzisiaj mamy 10 lipca. Pan ma wylot za miesiąc.
-Co???!!!- w tle było słychać pokrzykiwanie i głos żony „Pokaż mi te kartki Grażyna! Dawaj mi to!”.
I pan Bogdan się rozłączył. I już nie zadzwonił.

Wymiarów nieogarnięcia jest wiele. Całkiem niedawno do biura zadzwoniła klientka. Rozmowa zaczęła się z grubej rury: „Oszuści! Kłamcy! Za co ja płacę?! Wzięliście moje pieniądze! Okłamaliście! Zniszczyliście mój urlop, zabraliście pieniądze!”. Koleżanka, która odebrała, próbowała kilkukrotnie przebić się przez lament. „O co chodzi? Co się stało?„. Klientka dalej swoje. „Proszę pani, nie wiem o co chodzi, nie pomogę bez numeru rezerwacji”. I tak kilka razy. Po paru minutach zirytowana kumpela fuknęła „Jeśli pani nie zacznie ze mną normalnie rozmawiać to nie będę wiedziała o co chodzi”. Klientka wreszcie zareagowała, podała nazwisko, numer rezerwacji i nastała cisza.

-Yyyyyy… Przepraszam, czegoś nie rozumiem, z tego, co widzę w systemie, pani jeszcze nie wyleciała na swój urlop?- koleżanka szukała haczyka. 
-Oszukaliście mnie! Skróciliście mój pobyt na Zanzibarze!- jęknęła do słuchawki sfrustrowana klientka. 
-Przepraszam, ale nie widzę w systemie żadnej informacji dotyczącej zmiany terminu wylotu lub powrotu. Czy dostała pani taki komunikat? Ktoś do pani dzwonił z centrali?-
drążyła koleżanka, a wszyscy w biurze nerwowo przysłuchiwali się rozmowie zastanawiając się czy to ich błąd. 
-Nie! Nie! Niech pani patrzy! Wylatuję 26. lutego! Miałam być na Zanzibarze 11 dni! A będę 9!
-Rozumiem, że dostała pani informację dotyczącą zmiany terminu powrotu?-
próbowała zrozumieć sytuację koleżanka. 
-Nie! Luty ma 28 dni! A ja myślałam, że 30! Przez to mój pobyt jest skrócony o 2 dni! Co ja mogę w tej sytuacji zrobić?!

Pozwać kalendarz. Wytoczyć sprawę w sądzie wszystkim latom przestępnym.

Niezmiennie dziwi mnie, że najbliższa sobie rodzina nie zna swoich imion (do dat urodzenia już dawno się przyzwyczaiłam). Ja także znam kilka osób, które mają na imię Tadeusz, ale mówi się do nich Stanisław (to przykład, nie każdy występuje w takiej samej konfiguracji), ale każdy mimo wszystko wie, że to nie Staszek tylko Tadek. A już na pewno żona lub mąż. Nigdy nie mów nigdy (i niemożliwe).

Pamiętam mojego sympatycznego klienta, który robił prezent żonie i wykupował u mnie wczasy. Podał dane, zapłacił, wyszedł. Kilka dni po powrocie z urlopu odwiedził mnie w biurze razem ze wściekłą żoną. Jak się okazało, Marysia wcale nie ma na imię Marysia. Ma na imię Aniela, ale od lat wszyscy mówią do niej imieniem babci do której jest uderzająco podobna. Klienci musieli zapłacić na lotnisku dolę za zmianę imienia i polecieli na wakacje. Co ciekawe, klient wrócił do mnie kolejnego lata i znowu założył rezerwację. Zapaliła mi się jednak kontrolka:

-Czy pani Maria to na pewno Maria? W zeszłym roku chyba musieliście państwo zmieniać rezerwację… 
-Jasna cholera! Ma pani rację! Tylko… jak ona ma na imię? Pamięta pani?-
nie pamiętałam. Klient musiał zadzwonić do żony zapytać jak brzmi jej imię…

Z rodziną najlepiej na zdjęciu

Historie rodzinne moich klientów czasami są równie zawiłe co bohaterów „Mody na sukces”. Pal sześć, jeśli chodzi tylko o konfigurację pokoi („Proszę tam dopisać, żeby Kowalscy byli koło Nowakowskich, ale Nowakowscy jak najdalej Ślusarskich, a Kostrzewscy na innym piętrze, bo inaczej się pozabijamy. No i Kowalscy możliwie jak najdalej od kuzynki Gosi”), gorzej gdy w grę wchodzą naprawdę trudne sprawy. Rezygnacje z powodu rozstań i rozwodów („Proszę temu ch****i powiedzieć, że to moja rezerwacja i z tą swoją siksą może sobie nad Bałtyk jechać!„), zmiany spowodowane wyjazdem w tym samym terminie znienawidzonej kuzynki aż do telefonów by absolutnie nie mówić nikomu że jedziemy do Turcji w lipcu (tak, jakbyśmy informowali wszystkich zainteresowanych gdzie latają nasi klienci).

Pamiętam klienta, który na każdy wyjazd zabierał inną dziewczynę. Wyjazdów w ciągu roku było minimum pięć. Wszyscy w biurze wiedzieli, że od klienta każdorazowo pobieramy dane, a nie przepisujemy z poprzedniej rezerwacji, bo jeszcze żadnej dziewczynie nie udało się dostąpić zaszczytu drugiego wyjazdu. Pech chciał, że klient trafił na koleżankę, która była w pracy dopiero od paru dni.

-Czy mam spisać państwa dane z poprzedniej rezerwacji?- zapytała z uśmiechem zupełnie nieświadoma. W tym momencie, czując widmo katastrofy i chcąc ratować sytuację napisałam do koleżanki maila: „Nie spisuj danych, pobierz!”- niestety, zaaferowana, zupełnie nie zwróciła uwagi na wiadomość w skrzynce. 
-My podamy dane.-
odburknął klient.
-Ale nie trzeba! Ja tutaj mam pana wszystkie rezerwacje! Tylko niech pan powie z której! Ta ostatnia do Tunezji? Czy może ta da Hiszpanii? Albo Maroka?-
klient płonął z wściekłości, towarzysząca mu dziewczyna rozglądała się niepewnie, koleżanka uśmiechała nieświadomie, a my… My dusiłyśmy ze śmiechu przy swoich biurkach.

Jedna z najlepszych historii jest związana z klientem w średnim wieku, który kilka razy do roku latał ze swoją bardzo młodą partnerką do bardzo ekskluzywne wakacje. Idealny klient- zdecydowany, konkretny, z zasobnym portfelem. Pewnego dnia przed witryną słychać było urywek rozmowy:

-Adam, chodź, wejdziemy, zobaczymy jakieś wakacje! Zobacz, akurat mamy tu biuro podróży!-Nie mamy teraz czasu! Spieszymy się!- odpowiedział kobiecie dziwnie znajomy głos.
-Przecież pani może nam to wysłać mailowo! Ile to zajmie? Minutę? Dwie? Mamy jeszcze czas! No dalej, jaj nie rób!-
i weszli. Dziarskim krokiem ona- zadbana, energiczna pani około pięćdziesiątki. I on. Pan klient idealny- blady niczym papier, z czołem zroszonym potem.
– Szukamy z mężem wakacji!-
powiedziała radośnie.

Jak Cię widzą…

Nie szata zdobi człowieka, a książki nie ocenia się po okładce. Oczywiście. Czasami jednak ciężko nie poddać się prymitywnym skojarzeniom. Zacznę od mojego klienta, którego pierwsze wejście do biura odbyło się z dużym hukiem. Dosłownie. Wyćwiczony i przypakowany pan Krystian nie zmieścił się w drzwiach. Musiał wchodzić do biura bokiem. Jego muskulatura w opiętej bluzce, łysa głowa i dresowe spodnie przywodziły na myśl miłośnika maczet z Nowej Huty.

-Czy posiadacie Państwo wycieczki do Grecji? Najchętniej na Kretę. Albo… na Cypr? Ale ten grecki.– zagaił. 
-Tak, jak najbardziej.
– wystękałam, gdy tylko mój mózg przyzwyczaił się do wielkości i złożoności budowy ciała mojego rozmówcy.– W jakim terminie chciałby pan lecieć? Dla ilu osób miałby być to wyjazd? Na jak dłuuuuuuu…
-Ja z żoną. A termin? Nieistotny. Najważniejsza jest lokalizacja. Możliwie najbliżej zabytków, stanowisk archeologicznych, muzeów. Może coś blisko Knossos? Albo Pafos?

Jak się okazało, pan Krystian, miłośnik antycznej historii, potrafił godzinami opowiadać o zawiłościach bitew, starożytnych władcach, zabytkach i protoplastach kultury europejskiej.

Jedną z największych życiowych lekcji odebrałam w pewnym małym krakowskim biurze, w którym pracowałam zaledwie kilka miesięcy. Biuro to miało klientów z naprawdę górnej półki- prezesów, managerów, lekarskie sławy. Wartość zakładanych przeze mnie przeciętnych rezerwacji była niejednokrotnie taka jak obroty kwartalne wielu biur. Co ciekawe, lokalizacja tej agentury była raczej mało atrakcyjna. Tuż obok znajdował się monopolowy, a wokół kręciło się sporo bezdomnych, którzy wchodzili do nas po złotówkę na piwko. Zapobiegliwy szef miał nawet specjalny słoiczek z „funduszem złotówkowym” dla tego rodzaju gości- kiedyś jeden z nich, po odmowie, obsikał mu witrynę. Od tego momentu uważał, że lepiej dać złotówkę i mieć święty spokój.

Pewnego dnia, tuż przed godziną 18 (tak zamykałam biuro), kiedy byłam już gotowa do desantu, przed witryną zamajaczyły mi sylwetki pary bezdomnych. On miał na sobie koszulę „żonobijkę”, brudne adidasy, grube skarpetki do połowy łydki i zniszczone jeansy tuż za kolano. Opięta bluzka podkreślała wylewającą się krągłość brzucha. Ona wyglądała jeszcze gorzej- skarpetki frotte były wciśnięte w zniszczone buty na obcasie z ubiegłego dziesięciolecia, do tego przedziwne spodnie i sprana koszulka. „Jezu, dlaczego teraz…” pomyślałam i sięgnęłam do słoiczka żeby wyciągnąć kilka złotych. -Pani Marta?!- para zawołała do mnie ochoczo w drzwiach. Wyrecytowałam wszystkie samogłoski i zaczęłam wchodzić w fazę spółgłosek.- To my! Kowalscy! Zrobiliśmy u pani rezerwację wczoraj!

Kowalscy. Małżeństwo gwiazd polskiej chirurgii. Najlepsi z najlepszych. Zrobili u mnie rezerwację na ponad 40 tysięcy. W tamtej chwili czułam, że ktoś mnie wkręca. Następnego dnia mój szef skręcał się ze śmiechu: – Słyszałem, że byli u pani wczoraj Kowalscy! Zapomniałem uprzedzić, że są mocno specyficzni! – tak, mocno specyficzni.

To tylko kilka historii spośród tysięcy. W tamtych chwilach czułam złość, smutek, zdziwienie, zmęczenie. Dzisiaj, kiedy biura są zamknięte, a obsługa sprowadza się do mniej lub bardziej nerwowych telefonów dotyczących zmian terminu lub rezygnacji, mogą powiedzieć z przekonaniem- tęsknię.

Każdy klient nauczył mnie czegoś nowego, nawet jeśli nie miałam tego świadomości. Tęsknię za rozmowami, za wymianą doświadczeń, za słuchaniem jakie były ostatnie wakacje i jak oszukiwali na bazarze. Tęsknię za pytaniami czy będzie taniej bliżej wylotu i czy bezpiecznie jest w Turcji. Tęsknię za marudzeniem, że Niemcy mają lepiej i tęsknię za Waszymi marzeniami. Tęsknię za kombinowaniem, który hotel wybrać i tęsknię za opowiadaniem, gdzie będą lepsze drinki. Tęsknię za opowieściami o dramatycznych lotach i fantastycznych przewodnikach. Tęsknię za zastanawianiem się czy wziąć lepsze ubezpieczenie, bo przecież nigdy nic się nie stało. Tęsknię za rodzinnymi sporami czy aquapark jest konieczny i za sprawdzaniem temperatury pod koniec sezonu w Bułgarii. Tęsknię za pytaniami czy mam coś fajnego i brakiem odpowiedzi gdy pytam o termin wylotu. Tęsknię za Wami wszystkimi, moi kochani klienci.

Podziel się swoją opinią