Od kilku dni trwa intensywna nagonka medialna na wyjazdy zagraniczne. Serwisy internetowe krzyczą (za przedstawicielami polskiego rządu), że spoza Polski nadchodzi zagrożenie, a zagraniczne wakacje rodaków otwierają wrota wprost do czeluści koronawirusowego piekiełka. Co ciekawe, ci, którzy zdecydowali się na urlop mają na ten temat zupełnie inne zdanie.
Nasze, czyli jakie?
Nie mam nic przeciwko spędzaniu urlopu w Polsce. Jesteśmy krajem, któremu nie brakuje niczego- mamy morze, góry, jeziora i lasy. Nawet pustynia się znajdzie. Jedyne czego brak to gwarancji pogody, ale tak to już u nas jest i wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Sama lubię jeździć nad Bałtyk- uspokaja mnie szum morza (niepodrabialny, tylko „nasze” morze tak szumi) i chłodna, trochę nordycka sceneria. Nie lubię bałtyckiej otoczki- kondensacji kiczu na metr kwadratowy w kurortach, ale spokojnie można przed tym uciec, zwłaszcza gdy spędzi się w swój urlop nad morzem poza szczytem sezonu.
Cieszę się, że krajowa turystyka otrzymała wsparcie w postaci bonu. Po lockdownie każdy obudził się z uszczuplonym portfelem, a ja życzę absolutnie wszystkim ludziom, by żyło im się dobrze, dostatnio i spokojnie. Z radością patrzę, że na możliwości wykorzystania bonów skorzystają niektórzy organizatorzy turystyczni- to ogromnie potrzebne do funkcjonowania wielu firm. Szkoda tylko, że oprócz nakierowania wsparcia w jednym kierunku, nie tylko zapomina się o innych przedstawicielach branży turystycznej, ale wręcz się im szkodzi.
Tutaj korony nie znajdziesz
Już w czerwcu pojawiły się pierwsze doniesienia dotyczące braku zachowania reżimu sanitarnego oraz dystansu społecznego w polskich kurortach turystycznych. Spragnieni wakacji, słońca i odrobiny luzu, Polacy tłumnie ruszyli na północ i południe, kompletnie zapominając o wirusie i ignorując restrykcje. Od dwóch tygodni internet zalewa fala zdjęć kotłujących się na bałtyckich plażach urlopowiczów, a serwisy informacyjne donoszą o kolejnych ogniskach koronawirusa na weselach.
W świetle tego, co dzieje się na „polskich wakacjach” i zabawach ślubnych, zastanawia fakt, że przedstawiciele rządu z większą lub mniejszą śmiałością przebąkują o konieczności wprowadzenia kwarantanny dla powracających z zagranicy. Bardzo rzeczowo odniósł się do tego Piotr Henicz, prezes Itaki, w trakcie zeszłotygodniowej konferencji online realizowanej przez Wiadomości Turystyczne (klik!). Prezes Henicz powiedział, że będąc w Grecji czuł się o wiele bezpieczniej niż w Polsce, ponieważ z powodu niewielkiej ilości turystów dystans społeczny jest tam zachowywany w sposób naturalny. Co więcej, na ok. 100 tys. turystów, które wyleciało z biurami podróży od początku lipca, zaledwie jedna rodzina trafiła na kwarantannę w Grecji po otrzymaniu dodatniego wyniku wymazu w kierunku covid19. Te liczby zestawione ze sobą dają zaskakujący wynik, bo nikt nie ostrzega i nie grozi palcem tłoczącym się w górach i nad morzem turystom, natomiast wywołuje się poczucie ogromnego niepokoju względem wyjazdów zagranicznych (zwłaszcza, że w wielu z aktualnie popularnych destynacji turystycznych przypadków covida jest kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt, a nie kilkaset jak w Polsce).
Skąd te wnioski?
Skoro to podróże (zwłaszcza zagraniczne) mają sprzyjać emisji koronawirusa, do prawdy niezrozumiałe jest, że za bezpieczne uchodzi podróżowanie koleją, a samolotem już nie. Polskie dworce funkcjonują dokładnie tak, jak przed pandemią, natomiast maseczkami i dystansem przy kasach i na peronach nie przejmuje się nikt. Sama podróż koleją to także powrót do „starych, dobrych czasów”- o zakrywaniu ust i nosa najczęściej pamięta tylko obsługa, zaś podróżni robią co chcą. Dobrze znany jest także tłok i ścisk- nie dalej jak tydzień temu internet obiegły zdjęcia z pociągu jadącego na Hel.
Podróż samolotem wygląda w zestawieniu z obrazkami z polskich dworców już teleportacja do kontrrzeczywistości, bo do hali wchodzą tylko osoby z biletami, wszędzie funkcjonują kamery termowizyjne, a z powodu mniejszej ilości pasażerów w większości portów jest spokojnie i przestrzennie. Same samoloty to również inna bajka- powietrze jest całkowicie wymieniane co minutę, zatem wirus ma dość ograniczony zasięg rażenia.
Ktoś to rozumie?
Jak zatem możliwe, że w kraju, którego statystyki zachorowań od paru dni wchodzą w rekordowe rejestry, a większość osób zaraża się na imprezach towarzyskich i w miejscach tłocznych, trwa zorganizowana akcja wymierzona w przemieszczanie się poza granice Polski? Jak mają się setki tysięcy wypoczywających w kraju turystów do zdecydowanie mniejszej ilości wylatujących zagranicę? Jak to możliwe, że ktokolwiek chce wprowadzić kwarantannę dla przylatujących ze spokojnej Grecji, Balearów czy Bułgarii, a nie wydano jeszcze ostrzeżeń przed pobytem w zatłoczonych kurortach na terenie Polski? Dlaczego nikt nie reaguje na zatrważające zdjęcia bałtyckich plaż z taką mocą, jak mówi się o kwarantannie dla powracających do kraju?
To nielogiczne, a powodów pewnie nigdy nie poznamy, choć możemy się ich domyślać.