Jak umierają wakacyjne kierunki

Niegdyś popularne i oblężone przez turystów, dzisiaj świecące pustkami. Dlaczego niektóre wakacyjne kierunki umierają?

Na studiach turystycznych stadia rozwoju wakacyjnych kierunków przerabiane są przynajmniej kilkukrotnie. Każdy student musi je znać i śpiewająco opowiedzieć o nich na egzaminie. Jedno, to sucha uniwersytecka teoria, a drugie- rzeczywistość turystycznych rajów. Dopiero pracując w turystyce i obserwując zachodzące w niej zjawiska, zrozumiałam, że za fazami rozwoju, stabilizacji i upadku kryje się zdecydowanie więcej niż pusta formułka.

Najpierw jest miejsce. W turystyce masowej tym miejscem najczęściej jest piękna plaża i wspaniałe morze. Powstaje pierwszy hotel, później następny i następny. Przyjeżdżają turyści. Najpierw pierwsi odważni, następnie znajomi „pierwszych odważnych”, znajomi znajomych i inni, którzy usłyszeli, przeczytali, zobaczyli zdjęcia. Budują się kolejne hotele. Sklepikarze wciskają się ze swoimi straganami. Tworzy się kurort. Machina się rozpędza. Powoli znika lokalny koloryt i dziewiczość miejsca. Do miejscowych hotelarzy dołączają wielkie sieci hotelarskie, a do sklepikarzy- biura z wycieczkami. Tworzy się miasto. Oblężone przez turystów, topowe, popularne, modne. Prawdziwa maszynka do zarabiania pieniędzy. I tak sezon za sezonem, aż coś zaczyna kuleć. Kuleć z różnych przyczyn.

Pierwsza królowa polskiej turystyki

Tunezja była pierwszym masowo obleganym przez Polaków kierunkiem pozaeuropejskim. Kiedy pierwszy raz leciałam do tego kraju (i leciałam poza granice Polski w ogóle) Tunezja miała otoczkę kierunku absolutnie topowego i ekskluzywnego. Sousse i Hammamet święciły swoje absolutne tryumfy, nieco później doszła Djerba. Każdy chciał lecieć do Tunezji- liznąć nieco egzotyki, podkręconych jak w photoshopie kolorów i odmiennej kultury. Inny świat, luksus. Przy pięknych plażach wyrastały w mniejszym lub większym architektonicznym nieładzie kolejne hotele, sklepikarze na soukach zaczęli rezygnować z lokalnych wyrobów na poczet masowych zamówień z Chin, które były w stanie zaspokoić stale rosnące zapotrzebowanie na pamiątki. Powstały lokalne biura z wycieczkami- pustynia, miasta, katamarany, statki, stateczki, łódki, przejażdżki na osłach, wielbłądach, koniach. Wszystko, wszędzie i każdemu. Niech się kręci.

Powoli Tunezja przestała być kierunkiem uważanym za dość elitarny, ekskluzywny. Przyczyny były dwie- szersza baza hotelowa oznaczała więcej miejsc noclegowych, a więcej miejsc noclegowych większą dostępność. Z drugiej strony, turystyka w Polsce zaczęła się bardzo dynamicznie rozwijać. Te dwa zazębiające się czynniki sprawiły, że w tunezyjskim Sousse łatwiej było spotkać swoich znajomych niż w rodzinnym mieście. Do Tunezji jeździli wszyscy. Katalog ówczesnego potentata w kwestii wyjazdów do Tunezji- Oasis Tours, znałam na pamięć. Mnogość rezerwacji do Tunezji była przytłaczająca. Nigdy więcej w trakcie swojej pracy nie sprzedawałam tak dużo jednego kierunku.

Popularność po jakimś czasie zaczęła męczyć- fala powracających z Tunezji szukała na kolejne wakacje czegoś innego, a poziom usług na miejscu oraz poczucie elitarności- spadły. „Skoro wszyscy już tam byli to my nie chcemy”, „Byliśmy i nie chcemy wracać”- to tylko dwie postawy klientów w stosunku do Tunezji, które z biegiem czasu zaczęły się uwidaczniać w trakcie ofertowania. Tunezja zaczęła jeść swój ogon, jednak najgorsze miało dopiero nadejść.

Rozpędzona turystyczna machina zderzyła się z Arabską Wiosną. To właśnie w Tunisie miał swój początek wielki społecznych ruch, którego reperkusje nadal obserwujemy w Syrii. Arabska Wiosna zmiotła Tunezję z rynku turystycznego na długie lata i mimo kilku prób powrotu do strefy medalowej najpopularniejszych kierunków, zawsze coś stawało na przeszkodzie. Pierwsza próba powrotu zakończyła się zamachem w Muzeum Bardo, w którym jednymi z poszkodowanych byli Polacy. Po kilku miesiącach doszło do bardzo głośnego zamachu w Porcie El Kantaoui, gdzie zamachowiec otworzył ogień do wypoczywających na plaży wczasowiczów. Świat obiegły zdjęcia zakrwawionych ręczników, porzuconych wakacyjnych toreb, zagrzebanych w piasku okularów przeciwsłonecznych. Migawki, które mimo upływu lat sama mam wciąż w pamięci i które przemawiają do mnie bardziej niż jakiekolwiek inne, bo widzę tam moich klientów, których tysiącami wysyłałam do Tunezji.

Liczba turystów w Tunezji spadła niemal do zera. Tak umarła Tunezja. Tak umarł wakacyjny kierunek. A przede wszystkim, tak załamała się tunezyjska gospodarka, bo lata turystycznej prosperity, przyzwyczaiły mieszkańców do stałych dochodów z zagranicznych gości. Lotniska, hotele, sklepy, transport- wszystko podporządkowane turystyce i na turystyce zarabiające. I nagle nie ma po co, gdzie i jak iść do pracy. Oblężone przez turystów lotniska zaczęły świecić pustkami, nad hotelowymi basenami hulał wiatr, do sklepików nie zaglądał nikt, a taksówkarze całymi dnami czekali choć na jeden kurs. Brak gości to nie problem jakiejś tam „turystyki”, panów w ministerstwach i statystyk. To problem zwykłych ludzi, których źródłem zarobku byli przybysze. Życie wielu Tunezyjczyków załamało się, z dnia na dzień zostali bez środków do życia. Pamiętam zdjęcia opustoszałych hoteli w Sousse- niegdyś spektakularnych, luksusowych, obleganych- a wtedy- świecących pustkami, z zabitymi deskami oknami, często rozkradanych przez zdesperowanych mieszkańców. Tak właśnie wyglądała rzeczywistość martwego kurortu.

Dopiero po pięciu latach od tych wydarzeń, Tunezja zaczęła powoli wracać do gry. Na zupełnie innych zasadach, w totalnie innych warunkach. Dzisiejsza turystyka różni się od tej z czasów tunezyjskich sukcesów. Tunezyjczycy uczą się turystyki od początku- począwszy od tego jak budować i prowadzić hotele, przez kwestie bezpieczeństwa na nowoczesnym marketingu skończywszy. Ponadto, zmienił się świat. Dla nikogo Tunezja nie jest już egzotyczną, bezpieczną ostoją. Pełna napięć i niebezpieczeństw codzienność zajrzała do wakacyjnego raju i odcisnęła na nim swoje piętno.

Śmierć w różnych wersjach

Mniej spektakularnie niż Tunezja upadały inne kierunki- Agadir, Varadero i Boca Chica. Marokański kurort miał być perłą w koronie lokalnej turystyki– właśnie z takim założeniem miasto zostało odbudowane po fatalnym w skutkach trzęsieniu ziemi. Agadir nigdy nie powrócił do swojego pierwotnego układu urbanistycznego z powodu dalekosiężnych planów rozwoju turystyki (drugim powodem były braki w dokumentacji rozkładu miasta). Budowano hotele, drogi, miejsca handlu, węzły komunikacyjne- i na tym poziomie wszystko było w porządku. Do miasta zjechali się tłumnie goście, w przeważającej części Francuzi, którzy z Marokiem czują się związani od czasów kolonialnych. Wszystko kręciło się jak w dobrze naoliwionym mechanizmie, jednak turystyka ma to do siebie, że oprócz brania, trzeba także coś dać. Hotele i infrastruktura starzały się, a turyści powoli zaczęli uciekać do miejsc gwarantujących lepszy poziom obsługi, nowocześniejsze budownictwo, pewniejszą pogodę. Pozbawiony inwestycji i pomysłu na siebie Agadir rozpoczął powolną drogę w dół, ku turystycznym otchłaniom. O sytuacji w marokańskim kurorcie rozmawiałam z Ibrahimem z All Maroko (wywiad znajdziecie tutaj), po dwóch latach od naszej rozmowy, szczęśliwie coś się w Agadirze zaczęło zmieniać. Jednak na efekty tych działań przyjdzie nam jeszcze poczekać.

Podobnie wygląda sytuacja w dwóch karaibskich kurortach- niegdyś modnych, bardzo popularnych i będących totalnym „must be”, dziś pozostających w drugiej lidze. O ile kryzys wymiótł z Agadiru turystów, tak dominikańska Boca Chica i kubańskie Varadero są wciąż odwiedzane, jednak straciły na znaczeniu. Nie są to dzisiaj topowe kierunki, miejsca, w których każdy chce być, tylko kolejne kurorty na wyspie, trzeci lub czwarty wybór jeśli turystów nie stać na coś innego.

Wschodząca gwiazda

Przejdźmy na przeciwległy biegun. Tam, gdzie Tunezja była kilkadziesiąt lat temu, jest dzisiaj Oman. Kierunek, który w polskiej turystyce masowej istnieje od czterech lat. Kierunek, który właśnie się rozpędza by stać się jedną z najpopularniejszych destynacji na świecie.

Miałam szczęście być w Omanie rok po jego polskiej premierze (a tak naprawdę drugim podejściu do jego wdrożenia na czarterze). Widziałam wtedy miejsce kompletnie inne od wszystkiego, czego do tej pory doświadczyłam w turystyce. Niemal pozbawione turystycznego pierwiastka Salalah, rozwijająca się w marina (później przechrzczona na Hawana Salalah), raczkujące hotele, lokalni mieszkańcy, którzy mieli zupełnie nietransakcyjne podejście do turystów- pełni ciekawości, chcący posłuchać o sobie z perspektywy przyjezdnych. Puste plaże, brak turystycznej tandety- początki początków.

Wracając po roku do Salalah zauważyłam pierwsze zmiany. Kilku Omańczyków wpadło już na pomysł oprowadzania turystów (za pieniądze, oczywiście), pojawiły się plany zburzenia starego souku w Salalah na poczet czegoś większego i lepiej skomunikowanego, otwarto aquapark, a podczas hotelowych animacji zaczęto puszczać disco polo. Po trzech latach od mojej pierwszej wizyty z Haffy (starego souku) zostało kilka stoisk, polskie „przeboje” to już norma, a coraz większe grono Omańczyków (i nie tylko) prowadzi ze sobą zaciekłe boje o portfel polskiego turysty. Otwiera się coraz więcej hoteli, a te, które już istniały rozbudowują się. Z dwóch czarterów tygodniowo z Polski, zrobiły się trzy, w tym jeden duży. Im więcej turystów, tym większe problemy, ponieważ do Omanu nie dociera już tylko wąskie grono dość świadomych klientów, ale w związku z coraz większą masowością, także osoby, które kompletnie nie interesowały się tym kierunkiem i nie mają wiedzy co zastaną na miejscu. Reklamacje, temat niegdyś obcy z przypadku tego kierunku, stają się coraz częstsze- bo nie ten widok z balkonu, bo kolejki, bo brak kolacji po nocnym przylocie, bo przerwa na alkohol (pisałam o niej tutaj).

Machina masowej turystyki przybiera na sile. Kolejną próbę wejścia do Salalah podejmie drugi organizator- jeśli mu się to uda, turystów w Dhofarze będzie jeszcze więcej, a lokalna rzeczywistość zacznie odrywać się od tutejszego charakteru. Zrobi się miałko, a to, co dotychczas dodawało Omanowi smaku i wyróżniało spośród innych kierunków, zamieni się w lekkostrawną, pozbawioną kolorytu, turystyczną papkę.

Oman to kraj dostatni, kraj, w którym żyje się dobrze. To, co dla Tunezyjczyka oznacza gwarancję bytu, dla przeciętnego Omańczyka jest wartością dodaną do jego niezłego losu. Do obsługi turystów w Omanie ściągani są pracownicy spoza granic Sułtanatu, ponieważ żaden Omańczyk nie będzie chciał być recepcjonistą lub kelnerem. Podobnie wygląda sytuacja na bazarach i w centrach handlowych. Oman jest na początku swojej turystycznej drogi, jednak biorąc pod uwagę dynamikę rozwoju, przejdzie on drogę Tunezji (od zera do absolutnego topu) w tempie kilkukrotnie przyspieszonym, co oznacza wiele niebezpieczeństw ze strony drapieżnej turystyki masowej. Mam nadzieję, że pragmatycznym Omańczykom uda się uniknąć pułapek zastawionych przez niekontrolowany rozwój turystyki. Wierzę, że przyglądają się oni światowym trendom i historii gospodarek opartych na wakacyjnych przyjazdach.

Według akademickiej teorii, Oman właśnie wchodzi do etapu dynamicznego rozwoju- rozbuduje swoją bazę hotelową, stworzy centra handlu i rozrywki. I tylko od Omańczyków zależy czy przejdą drogą pełną fajerwerków wprost do pozostania wypalonym, turystycznym kikutem, czy poprowadzą swój biznes powoli i mądrze stając się pierwszym kierunkiem nowej, światłej generacji.

Panie i panowie, specjaliści od wakacji, oto teoria w praktyce.

Podziel się swoją opinią